Jako wprowadzenie do tematu organizmów modyfikowanych genetycznie (GMO), zacznę od tego, że Homo sapiens nie chce zaakceptować niemożliwości rozmnażania się naszego gatunku w nieskończoność. Dotyczy to różnych form biologicznego życia, począwszy od bakterii a skończywszy na człowieku. Wśród czynników ograniczających na pierwsze miejsce wysuwa się dostępność pokarmu. Przy jego obfitości następuje zwykle faza wzrostu wykładniczego. Już to przerobiliśmy, jest nas 8 mld i zwalniamy – najbardziej w krajach przodujących technologicznie. Ale to jest sprawa wyróżniająca Homo sapiens wśród innych gatunków. U naszego gatunku było i jest tak, że bogactwo i dobrobyt hamują dzietność, a bieda z nędzą sprzyjają rozmnażaniu się. No, ale my jesteśmy przecież gatunkiem wyjątkowym.
Przejdę teraz do pytania, czy grozi nam widmo głodu i jest to usprawiedliwionym powodem rozwoju technologii GMO w produkcji żywności? Najpierw jednak deklaracja – nie jestem przeciwnikiem GMO, a nawet ich zwolennikiem, o czym będzie dalej. Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że w dzisiejszej dobie globalizacji nie ma (jeszcze) globalnego widma głodu. Dlaczego zatem, przy obecnej nawet chyba nadprodukcji żywności (w skali globalnej), miliony ludzi głodują? Ponieważ jest wielkie marnotrawstwo żywności oraz jej nierówna dystrybucja przy jednoczesnej lokalnej nadprodukcji. Chorujący i nawet umierający z obżarstwa powinni przekazać nadprodukcję żywności ludziom chorującym i umierającym z głodu. W Stanach (i nie tylko, bo nawet w Polsce też) ludzie wybierają ze śmietników żywność wyrzucaną przez markety. Globalnego widma głodu dzisiaj nie ma, ale widmo społecznej niesprawiedliwości było, jest i będzie.
Na marginesie nowych biotechnologii żywności chcę zwrócić uwagę na wcale nie marginalny problem, jakim jest wykorzystanie genetyki dla zdominowania rynku rolnego. Nie łudźmy się, że głównym celem zaledwie kilku firm – światowych producentów roślin modyfikowanych genetycznie – nie jest osiągnięcie olbrzymich zysków, a jedynie wyżywienie ludzkości. Nie dziwmy się jednak, takie są ekonomiczne podstawy kapitalizmu. Nawet tylko krzyżowanie roślin, choćby pomidorów F1 w celu poprawienia ich trwałości rynkowej dało dominację kilku potentatów wykorzystujących najtańszą siłę roboczą w krajach gospodarczo zacofanych. Ci sami giganci ekonomiczni, którzy sprzedają wielkoobszarowym producentom żywności zarówno nasiona pomidorów i innych warzyw oraz genetycznie modyfikowanych zbóż, zalali świat silnymi pestycydami, np. w rodzaju polichlorowanych bifenyli (PCB). Prowadzi to równocześnie do utraty różnorodności biologicznej na wielkich obszarach uprawowych i na naszych stołach oraz do wymierania owadów i żywiących się nimi ptaków; w efekcie końcowym toksyny trafiają również do naszych organizmów.
Wielkoobszarowe monokultury uprawowe, nawozy syntetyczne i pestycydy zwiększyły plonowanie roślin, ale zarazem doprowadziły nie tylko do likwidacji bioróżnorodności świata roślin i zwierząt; doprowadziły też do zniszczenia mikrobiologicznego życia samej gleby. Jak długo jeszcze Ziemia i ludzkość to wytrzyma? Normalne, biologicznie zdrowe rośliny wymagają współistnienia w glebie grzybów, bakterii, wirusów oraz różnych gatunków bezkręgowców. Organizmy te są odpowiedzialne za rozkład martwej materii organicznej, przez co zapewniają żyzność gleby. Uprawy te nie są wprawdzie tak wydajne jak sztuczne nawozy i uprawy roślin genetycznie modyfikowanych, ale gwarantują zachowanie istniejącego ekosystemu oraz dają bez wątpienia zdrowsze produkty.
Ale nie łudźmy się jednak, że unikniemy odżywiania się pokarmem pozbawionym genetycznej ingerencji człowieka w rośliny uprawiane dla zaspokojenia naszych potrzeb. To już się stało od kiedy człowiek wynalazł rolnictwo przed około 10 tysiącami lat, a symbolami tego mogą być pszenica wychodowana na Bliskim Wschodzie oraz kukurydza uprawiana pierwotnie w Ameryce na dużym obszarze od Meksyku po Peru. Obie rośliny powstały samorzutnie na skutek mutacji z dziko rosnących gruboziarnistych traw. Współczesna pszenica ma w swoim rozwoju również etap naturalnej hybrydyzacji (skrzyżowania się) dwóch dzikich gatunków tej trawy. Potem wszystko, co dotyczy upraw pszenicy czy kukurydzy (ale i wszystkich roślin, które są naszym pokarmem) potoczyło się już za sprawą człowieka. Było dziełem umiejętnej selekcji coraz wydajniejszych i smaczniejszych odmian. Dziwne, że teraz wracamy do pradawnych gatunków pszenicy; sam kupuje takie pieczywo.
Dziełem ludzkiej selekcji były nie tylko rośliny, ale także wszystkie udomowione zwierzęta. Homo sapiens wyhodował genetycznie zmodyfikowane warianty zwierząt dzikich. Udział człowieka polegał tylko na ukierunkowanej selekcji efektów spontanicznych mutacji, ale był w tej „zabawie” najistotniejszy. Tu szczególnym symbolem udziału człowieka jest współczesny pies, który jest reprezentowany przez około 400 ras wychodowanych do różnych zadań roboczych, ale również i zachcianek. Wystarczyło umiejętnie wykorzystywać samorzutnie pojawiające się mutacje, prowadzić ukierunkowaną selekcję, a w niektórych przypadkach również wybrane rasy krzyżować dla łączenia pożądanych cech. Umiejętna selekcja naturalnych mutacji doprowadziła do powstania wszystkich ras wszystkich udomowionych zwierząt.
Wszystkie nasze rośliny i zwierzęta od tysięcy lat przechodziły przyspieszoną ewolucję genetyczną przy selekcyjnym udziale człowieka. Trwało to przez kilka tysięcy lat, a uzyskane odmiany i rasy wymagały opracowania odpowiednich warunków uprawy (rośliny) i chowu (zwierzęta). Jest to konieczne, ponieważ udomowione gatunki są często biologicznie słabsze od gatunków dzikich, i wiele z nich pozostawionych samym sobie prawdopodobnie szybko przegrałoby walkę o przetrwanie w środowisku naturalnym – dzisiaj tylko umownie naturalnym, bo przecież głęboko zmienionym przez nasz gatunek. Można uznać, że do połowy XX wieku udział człowieka w ewolucji organizmów żywych polegał na jej ukierunkowaniu i dużym przyspieszeniu. podczas gdy od drugiej połowy wieku XX zmiany genetyczne organizmów żywych zaczęły być realizowane rewolucyjnie, niemal z dnia na dzień. Sztucznie indukowane wieloetapowo mutacje w DNA grzybów i bakterii pozwalały na uzyskanie szczepów wydajnie produkujących substancje lecznicze (np. antybiotyki) i składniki żywności (np. aminokwasy). Tu również pozytywnych wyników należało szukać na drodze żmudnej ukierunkowanej selekcji.
Pod koniec XX wieku, w oparciu o metody inżynierii genetycznej nastąpiła jednak biotechnologiczna rewolucja. Możliwe stało się uzyskiwania trwałych zmian w zapisie DNA organizmów żywych przez wprowadzenie kopii genów należących do innych, nieraz bardzo odległych filogenetycznie gatunków. Dzisiaj chyba już większość naszej żywności wytwarzana jest dzięki wykorzystaniu różnych technologii takiej błyskawicznej „ewolucji” (czytaj – genetycznej rewolucji) roślin i zwierząt. Przykładowo, łososie hodowane w rybich farmach są produktem inżynierii genetycznej – mają wprowadzony dodatkowy gen hormonu wzrostu, warunkujący szybki duży przyrost ich masy. Tak naprawdę to nie wiem, co dzisiaj jadłem co nie było by genetycznie zmodyfikowane. Lubię korzystać z bawełnianych produktów odzieżowych. Pokrycie w tym zakresie potrzeb współczesnego człowieka nie byłoby możliwe bez wprowadzenia do upraw bawełny modyfikowanej genetycznie, zawierającej bakteryjny gen warunkujący wytwarzanie białka toksycznego dla atakujących bawełnę owadów. Takie modyfikacje dotyczą także roślin będących pokarmem dla zwierząt i ludzi. Ogólnie określa się je jako organizmy modyfikowane genetycznie (GMO; Genetically Modified Organisms). Wiodącymi krajami w uprawie roślin GMO są Stany Zjednoczone, Brazylia, i Argentyna.
W takim świecie żyjemy już teraz, i nie ma odwrotu; jest natomiast problem regulacji prawnych, kontroli wprowadzania i nadzorowania organizmów GMO oraz zdawanie sobie sprawy jak wielkoobszarowe uprawy roślin GMO, takich jak bawełna, kukurydza, soja, rzepak (to rośliny dominujące), wpływają na zubożenie środowiska na tych obszarach i w ich otoczeniu. Wielkie obszary pozbawione są bogactwa życia w glebie i na jej powierzchni. Rośliny GMO są poddawane nawożeniu nawozami syntetycznymi oraz regularnym opryskom toksycznymi chemikaliami. Deszcze spłukują je do cieków wodnych, gdzie herbicydy zatruwając je, a nawozy mogą np. niekorzystnie wpływać na rozwój glonów (często toksycznych). W takim środowisku nie ma miejsca dla pszczół , które w XXI wieku giną w zastraszającym tempie zarówno w pasiekach we wszystkich krajach z przemysłowym rolnictwem. I nie chodzi tutaj o miód. Tak jak pszczoły w pasiekach, giną również pszczoły dzikie i inne owady, które odgrywają podstawową rolę w produkcji więcej niż połowy naszej żywności (niektórzy twierdzą, że nawet do 80%).
Mała dygresja dotycząca GMO. Nazwa „organizmy modyfikowane genetycznie” została wprowadzona na określenie organizmów uzyskanych metodami inżynierii genetycznej, czyli na drodze świadomej i zaplanowanej ingerencji w konkretny genom przy użyciu konkretnego obcego genu. Osobiście nie zgadzam się z takim ograniczeniem (co nie ma większego znaczenia, bo mniejszość „nie ma racji”). Jeżeli uznamy, że obowiązuje tu kryterium bezpośredniego udziału człowieka w sztucznym spowodowaniu genetycznej zmiany w żywym organizmie, to do GMO należy zaliczyć również np. wszystkie mutanty bakterii i grzybów pleśniowych produkujących antybiotyki czy choćby wychodowane przez człowieka pszenżyto – krzyżówkę pszenicy z żytem. W przyrodzie takie mieszańce występowały już wcześniej, ale do uprawy weszły odmiany celowo genetycznie zmodyfikowane przez człowieka. Jak można odmówić im „prawa” do zaliczenia ich do GMO? Ograniczenie do produktów uzyskanych metodami inżynierii genetycznej, to była tylko sprawa umowy i powszechnej akceptacji w świecie naukowym kreującym nazwę Genetically Modified Organisms.
Wróćmy jednak do wielkoobszarowej uprawy roślin GMO na skalę przemysłową, trzeciej rewolucji w produkcji żywności po wynalezieniu rolnictwa (udomowieniu roślin i zwierząt) i jego chemizacji (wprowadzenie nawozów sztucznych i chemicznych środków ochrony roślin). Życie każdego organizmu na Ziemi jest wynikiem istnienia niezliczonych powiązań z innymi organizmami wypracowanych przez tysiące i miliony lat. Tymczasem, rosnące w izolacji na wielkich obszarach wyjałowionej gleby rośliny GMO zostały wprowadzone rewolucyjnie, w zegarze ziemskiej przyrody „z sekundy na sekundę”. Pozbawione wsparcia przyrody, muszą być karmione oraz chronione syntetyczną „chemią”. Obserwujemy wprawdzie pewne, powolne jeszcze zmiany wśród producentów i konsumentów żywności, ale jest dzieje się to na niewielką skalę. Producenci wracający do upraw ekologicznych czy organicznych tworzą bardzo niszowy, lokalny wycinek rynku warzyw i owoców. Mimo większych kosztów produkcji i wyższych cen, rosnąca podaż takich produktów znajduje jednak chętnych odbiorców. Niestety, nie wierzę żeby wobec rosnącej ludzkiej populacji rynek ten odegrał większą rolę.
Żeby nie było nieporozumienia, jak już wcześniej napisałem, nie jestem przeciwnikiem GMO czy ogólnie – inżynierii genetycznej. Wręcz przeciwnie, ta nowoczesna dziedzina powinna służyć całej ludzkości w zaspokajaniu potrzeb żywnościowych, a przede wszystkim w ochronie zdrowia. Jestem jednak za pełną kontrolą zastosowania tej technologii, pełną dokumentacją naukową potencjalnych korzyści i potencjalnych niechcianych skutków ubocznych oraz pełną kontrolą tego, kto odnosi faktyczne korzyści, a kto ponosi straty, i jeszcze – jak poradzi sobie z tym przyroda. Interesuje mnie, jakie zagrożenia z upraw roślin GMO wynikają lub mogą wynikać zarówno dla ludzi, jak i przyrody Ziemi. Czy chodzi o wyżywienie ludzkości, czy raczej o bogacenie się i uzależnienie producentów żywności od kilku wielkich przemysłowych potentatów? A tam myśli się przede wszystkim o zyskach. . Na razie korzyści z upraw GMO głodujący ludzie nie odnoszą. Chcę jednak wierzyć, że firmy biotechnologiczne działające pod „sztandarami wyżywienia ludzkości” ostatecznie uznają, że nie zyski są tu najważniejsze, ale zaspokojenie potrzeb żywnościowych społeczeństw szczególnie potrzebujących tej pomocy. Kto ma tego dopilnować?